czwartek, 27 czerwca 2013

I'm gonna go where I wanna go.



   2 tygodnie. 14 dni. 336 godzin. 20160 minut. 1209600 sekund. Tyle pozostało do końca mojego pobytu w UK. Tylko tyle. Przyjechałam tu 22 sierpnia 2012 - dziesięć miesięcy temu, pełna nadziei, oczekiwań, planów i zamiarów.



   Chciałam objechać całą Wielką Brytanię, a zwiedziłam jedynie południowy wschód. Chciałam uczyć się hiszpańskiego, przynajmniej raz w tygodniu, a byłam jedynie na 6godzinnym kursie ‘Spanish in a day’. Chciałam zdecydować co dalej i w pewnym sensie mi się to udało. Poprawienie mojego angielskiego i pewność siebie w mówieniu – to chyba mój największy sukces jaki tu osiągnęłam. Jestem z siebie dumna, mówię bez zastanawiania się, bez analizowania i układania w głowie zdań. Rozumiem 95% informacji jakie do mnie dociera, nie muszę się skupiać, że aż paruje mi mózg gdy oglądam telewizję czy film bez napisów. Przez 10 miesięcy jakie tu spędziłam nauczyłam się więcej angielskiego niż przez 8 lat w szkole. Chciałam poznać świetnych ludzi i tak się stało. Mogłabym jeszcze długo wymieniać moje sukcesy i porażki. Raz było lepiej, innym razem gorzej, raz łatwiej, a raz trudniej ale myśląc o ogólnym bilansie – jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się na wyjazd. Samo przebywanie w innym środowisku, innym kraju, z innymi obowiązkami było dobrą szkołą, która dużo mnie nauczyła. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, widziałam wiele miejsc, chłonęłam świetność Londynu, na co dzień mogłam słuchać brytyjskiego akcentu, a pociągi się nie spóźniały.



   Czy będę tęsknić? To chyba oczywiste, tak! Myślę, że każda au pair tęskni za swoją host rodziną, znajomymi i ulubionymi miejscami. 10 miesięcy to, teoretycznie, bardzo długi czas, ale mi upłyną niewiarygodnie szybko. Przecież niedawno publikowałam pierwsze posty na blogu, o pakowaniu i prezentach dla dzieciaków. Tak niedawno czekałam na opóźniony o godzinę lot z Okęcia na Heathrow i jechałam do mojego miasteczka. Jak dziś pamiętam strach i podekscytowanie mieszające się ze sobą gdy mijałam tabliczkę z napisem „East Malling – watch your speed” .  Pamiętam moją host rodzinkę z uśmiechem witającą mnie na progu domu i pierwszą kolację – pizzę z gruszką i niebieskim serem pleśniowym. Nigdy nie zapomnę odbierania H. ze szkoły i S. po ‘crafty club’. Długich spacerów z psami i jeżdżenia rowerem do West Malling. Kaloszy, niespodziewanych deszczów i tego, że gdy nie wezmę ze sobą parasolki – zawsze będzie padać. Źle wyprasowanych koszul, wieczorów z ‘Come Dine with Me’ i MTV. Nudnych lekcji angielskiego i godzin w McDonald spędzonych na rozmowach na Skype ( a raczej twarzy ludzi patrzących na mnie ze zdziwionymi i śmiesznymi minami). Zachodu słońca w Norfolk oraz Cottage Pie.



   Za dwa tygodnie będę musiała powiedzieć ‘Goodbye’ i rzucić się na jeszcze głębszą wodę niż dziesięć miesięcy temu. Teraz jedynie pozostaje mi przytoczyć cytat z jednego z moich ulubionych filmów 'It means buckle your seatbelt, Dorothy, ’cause Kansas is going bye – bye.'











 

wtorek, 11 czerwca 2013

Dover!



   Niedziela. Znowu roboty na torach między Maidstone a Ashford. Czy ja naprawdę nigdy nie mogę pojechać gdzieś beż problemów? Eh.. Jednak mimo wszystko nie było tak źle i po dwugodzinnej podróży dotarłam do Dover.
   Muszę przyznać, że wyobrażałam sobie to miasto mniej więcej tak jak je zobaczyłam. Szeregowe domy, kamienista plaża. Jedynie rozmiar miasta się nie zgadzał. Dover okazało się malutkim miasteczkiem! Kilka uliczek, pubów, dwa polskie sklepy, przeogromny i niesamowity port i zamek,  dobrze wyglądający tylko na pocztówkach. Nie mogę zapomnieć oczywiście o białych klifach, które są imponująco piękne. 

   Po zwiedzaniu przyszedł czas na relaks więc ja i cztery inne polskie au pair wróciłyśmy na plaże i rozpaliłyśmy grilla :)












poniedziałek, 29 kwietnia 2013

What goes around, comes back around.


   Przyszła wiosna, a wraz z nią ja wróciłam do UK. Już gdy jechałam pociągiem z lotniska Stansted do centrum Londynu widziałam piękne, kwitnące na różowo drzewa oraz przepiękne kwiaty magnolii. Trawa wydaje się być bardziej zielona, niebo bardziej błękitne, a powietrze cieplejsze i wiatr nie jest tak zimny że czuć go po kościach. Ptaki wyśpiewują piękne symfonie, uspokajające i kojące nerwy. Uwielbiam taką wiosnę. Gdy słońce grzeje, ale nie ‘pali’ , gdy wieje przyjemny wiaterek i gdy wszystko budzi się z zimowego snu i odrętwienia (łącznie ze mną). Wiosną lepiej się marzy, lepiej planuje i podejmuje decyzje ‘nie do podjęcia’. Wszystko wydaje się łatwiejsze i realniejsze. 



   Czas w Wielkiej Brytanii płynie szybciej niż gdziekolwiek na ziemi. Już miną tydzień od mojego przyjazdu z ‘urlopu’, a mnie się wydaje jakbym jeszcze wczoraj bawiła się z moimi kotami w Polsce.  Zaczęły się moje ostatnie dwa miesiące w UK. Dziwnie się czuję gdy o tym myślę, ale jestem otwarta na to co przyniesie przyszłość i szczerze mówiąc nie mogę się tego doczekać. 

    W pierwszy weekend po powrocie odwiedziłam ponownie Canterbury. Piękne miasteczko z przeogromną katedrą w centrum. Wraz z innymi au pair postanowiłyśmy wybrać się na tzw. punting czyli ‘zwiedzanie miasta łódką’. Przez około 40 minut płynęłyśmy rzeką i podziwiałyśmy Canterbury. Myślę, że nie ma co się rozwodzić nad urokami tego miasta, trzeba tam pojechać, albo obejrzeć zdjęcia ;) . 
















czwartek, 4 kwietnia 2013

I'm buried in the snow.



   Nie mogę się nadziwić jak czas szybko leci. Niedawno były święta Bożego Narodzenia, spędziłam w Polsce trochę czasu, odpoczęłam i spotkałam się z przyjaciółmi, a teraz znów tu jestem. Spędziłam w domu  już ponad tydzień i nudzę się jak mops. Filmy jakie chciałam obejrzeć już obejrzałam, nadrobiłam zaległości blogowo-facebookowo-youtubowe, byłam na spacerze po mieście i porządnie zmarzłam.

   Śnieżne Święta Wielkanocne minęły bardzo szybko. Niedziela – śniadanie, obiad, leniuchowanie, poniedziałek – obiad i leniuchowanie. Hura! Święta są super… Byłoby znacznie fajniej gdybym mogła iść na spacer bez ciepłej kurtki i czapki.



   Jako, że nie spędzałam Wielkanocy w UK i nie miałam okazji zobaczyć jak święta są obchodzone tam. Pomyślałam więc o zrobieniu małego „research’u” i sprawdzeniu co i jak.


   Po przepatrzeniu kilku stron  rzuca mi się w oczy jedna różnica pomiędzy spędzaniem świąt u mnie w domu i tym jak są one spędzane w UK a mianowicie Brytyjczycy urządzają dużo zabaw. Easter Egg Hunt czyli polowanie na jajka. Dzieci biegają ze śmiesznymi koszyczkami po ogrodzie w poszukiwaniu czekoladowych jajek, co wydaje mi się dobrą zabawą (pod warunkiem, że nie ma śniegu).  Jest też „rolling eggs” co, swoją drogą na śniegu by się sprawdziło. Jest to pewnego rodzaju konkurs na toczenie jajek z górki. Wygrywa ten, którego jajko rozbije się ostatnie lub potoczy się najdalej.  Wielkanocny Poniedziałek jest dniem sportowo – rekreacyjnym. Odbywa się wiele festiwali, meczów, wyścigów konnych. Są też różnego rodzaju zawody. Bardzo ciekawy konkurs – rzut kaloszem na odległość – odbywa się w hrabstwie Somerset. W Gawthorpe, Yorkshire  natomiast, jest wyścig z 50kg workiem węgla. Fajnie prawda?  ;)   To chyba tyle o Wielkanocy….